Kibic, chuligan, człowiek, którego lepiej unikać - kilkanaście lat temu w taki sposób opisywano Bogdana Krzaka, mojego dzisiejszego gościa. Kryzys, bo "tak na niego wołają", opowiedział mi historię swojej wewnętrznej przemiany. Bogdan doświadczył rewolucji, która odmieniła jego życie - "dziesionę" zamienił na Dekalog. Nie dokonał jednak tego sam...
"Kryzys", skąd ta ksywa?
Ksywa ta towarzyszy mi od podstawówki. Nadał mi ją kolega ze starszej klasy. Wiele lat jej nie lubiłem, starałem się robić wszystko, żeby do mnie nie przylgnęła, bo kojarzyłem ją z przykrą sytuacją. Wspomniany kumpel, nazwał mnie "Kryzysem", bo chodziłem w dziurawych trampkach. Wychowywałem się w biednej rodzinie, nie było mnie stać na nowe ubrania. Trudno było mi pogodzić się z sytuacją materialną - kolega trafił w mój czuły punkt. Dopiero po wielu latach, kiedy na jednej z konferencji o. Adama Szustaka dowiedziałem się, że słowo kryzys, ma wiele przeciwstawnych znaczeń - m.in. porażka i nadzieja, zaakceptowałem tę ksywkę. W ten sposób naprawdę stałem się Kryzysem, i zacząłem nieść nadzieję tym, którzy jej potrzebują.
Kibol - tak określasz młodego Bogdana. Byłeś typowym ‚chuliganem'?
Styl życia, który prowadziłem kiedyś, dziś jest mi obcy, pewnie dlatego słowo „kibol” nie należy do moich ulubionych. Chuligan? Tak, byłem chuliganem. Zaczęło się od stadionu - opowiadanie się za klubem niosło ze sobą konkretne działania, brałem czynny udział w bijatykach, wymuszeniach, byłem agresywny. „Chuliganiłem”, a to zaspokajało moje potrzeby
Jak wyglądała codzienność chłopaka subkultury stadionowej?
Rano wychodziłem do szkoły, ale szybko z niej nie wracałem. Po zajęciach szedłem „na ulicę”. Spotykałem się ze znajomymi, szukaliśmy przestrzeni, w której mogliśmy spędzić wspólnie czas na tym, co sprawiało nam wówczas największą przyjemność… To były zakrapiane posiadówki, tematem przewodnim był stadion. W stanie wskazującym prowokowaliśmy utarczki słowne, szarpaniny. W tamtym okresie mojego życia, nadrzędną jego wartością był klub. Oddać życie za klub? Zrobiłbym to. Bez wahania. Przynależność do klubu była moim „znakiem firmowym” - byłem utożsamiany z konkretnym środowiskiem, społecznością, miejscem. Nieważne było to, co działo się w naszych domach, rodzinach, mieliśmy ludzi wokół siebie, ludzi, z którymi dzieliliśmy „wartości”. Chciało się żyć!
Byłeś świadkiem przemocy od najmłodszych lat, z czasem sam zacząłeś powielać znany ci schemat - biłeś i... piłeś...
Tak było… Pamiętam, że zazdrościłem ludziom, którzy mają fajnie, młodzieży, która ma poukładany dom, rówieśnikom, którzy mieli się do czego odnieść. Uznałem, że ci, którzy mają dobrze, przeze mnie będą mieć chociaż trochę gorzej. Przemoc stadionowa, to było nic, w stosunku do tego, jaki ból odczuwałem obserwując ludzi, którzy są szczęśliwi, którzy mają to, czego mnie najbardziej brakowało. Myślałem wtedy „ A masz! Dlaczego masz mieć lepiej niż ja”. Moje działania były wynikiem zazdrości. To trudny temat…
Sprawy nie wyglądały ciekawie - na pewnym etapie, planowałeś samobójstwo...
Zazdrościłem kolegom, mściłem się na rówieśnikach, a największe pretensje miałem do dorosłych. Doświadczenia, które były moim udziałem, nie powinny przytrafiać się dziecku. Uważałem, że nie jestem godzien miłości, szacunku. W wieku trzynastu lat postanowiłem odebrać sobie życie. Na szczęście, nie zrealizowałem swoich zamierzeń. Gdzieś z tyłu głowy miałem tę myśl, że wszystko przecież mogę jeszcze zmienić. Marzyłem o rodzinie, o dzieciach, które wychowałbym w innym domu od tego, w którym sam dorastałem. Samobójstwo zamknęłoby drogę do jakiejkolwiek zmiany. Stamtąd nie byłoby powrotu.
Twoim sposobem na życie była 'dziesiona', czyli…
W telegraficznym skrócie, kradzież z rozbojem. Kiedy nie miałem kasy, „żebrałem od innych”. To był jedyna znana mi opcja na to, żeby cokolwiek mieć. Pieniądze na alkohol, papierosy, dyskotekę, stadion. Podchodziło się do „ofiary” i mówiło w odpowiedni sposób: „ Ty, sypnij grosza”, a ona wiedziała, że nie ma możliwości odmówić. Postawa, kumple, którzy stawali za mną sprawiali, że ten człowiek nie miał wyboru. I to był rozbój. Wkraczanie w wolność osoby, która nie ma ochoty spełnić twojego żądania. Wstydziłem się tego, że muszę „sępić”, żeby coś mieć, ale nadal to robiłem.
Wzbudzałeś postrach - sprawiało ci to satysfakcję?
Byłem przekonany, że wzbudzam szacunek. Nie wiedziałem, że ludzie boją się przebywać w moim towarzystwie. Jakiś czas temu dowiedziałem się od kumpla, że znajomi uważali, że jestem nieobliczalny. Nie potrafili przewidzieć, co mi „odpali”, obawiali się, że przyjdzie im ponosić konsekwencje moich „akcji”. Woziłem się po mieście, czułem się ważny. Dziś przeraża mnie to, że ktoś mógłby się mnie bać. Niedawno byłem świadkiem, a właściwie uczestnikiem zaskakującej dla mnie sytuacji. Pewna kobieta powiedziała do dziecka: „Jak będziesz niegrzeczny, ten pan cię zabierze”, wskazując oczywiście dla mnie. Natychmiast się uruchomiłem. Dlaczego ktoś straszy mną dziecko? Nie chcę, żeby ktokolwiek się mnie bał. Kiedyś uważałem, że jestem szanowany, czułem ogromną satysfakcję. Nie rozumiałem, że tak naprawdę wzbudzam porażający ludzi strach.
Gdy urodził się twój brat, obiecałeś sobie, że nigdy go nie okłamiesz. Dotrzymałeś słowa?
To prawda. Pokochałem brata miłością, której wcześniej nie znałem. Zaangażowałem się w jego opiekę. Nie chciałem, żeby dorastał w kłamstwie. Dotrzymałem słowa, chociaż był moment, kiedy miałem ochotę złamać tę złożoną sobie obietnicę. Mój brat poprosił, żebym przyszedł na spotkanie wspólnoty, do której należał. Pomyślałem, że jest w jakiejś sekcie, że muszę go ratować. Powiedział, że ten zły, będzie robił wszystko, żebym nie dotarł na miejsce. Uważałem, że to ja steruje swoim życiem, nie jakiś tam diabeł. Miałem pokusę, żeby okłamać brata, bo nie chciałem uczestniczyć w tym spotkaniu, jednak nie zrobiłem tego. Pojawiłem się na formacji z misją ratowania brata, ostatecznie uratowałem siebie. Swoją drogą, to niesamowite, że właśnie ta obietnica, którą złożyłem będąc sześcioletnim chłopcem, doprowadziła mnie do życiowej rewolucji lata później…
Podczas twojej wizyty w pewnym sklepie, sprzedawca - chrześcijanin - miał swego rodzaju doświadczenie duchowe - zobaczył w tobie demona... Opowiedz proszę, co wtedy się wydarzyło?
Sklep, o którym wspominasz, prowadzony był przez chrześcijan. Zaprosił mnie tam kolega, który głosił mi Ewangelię. Odwiedziłem go, rozmawialiśmy, jedna z osób tam obecnych nagle wyszła. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale po jakimś czasie, spotkałem tego człowieka ponownie - w mieszkaniu kolegi ze wspólnoty. Kiedy mnie zobaczył, struchlał. Opowiedział mi, że kiedy widział mnie po razy pierwszy, pomyślał, „Boże, ja wiem, że ty nie masz względu na osobę, ale ten człowiek jest nie do ruszenia, to samo zło”. Nie mógł uwierzyć, że przeszedłem taką metamorfozę, że się nawróciłem. Przekonał się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osobę.
Nawrócenie przyszło nagle?
To był proces. Zacząłem uczęszczać na spotkania różnych formacji, chłonąć tę atmosferę. W sercu coraz bardziej odczuwałem pragnienie, że chcę być taki, jak ci ludzie. Chciałem być taki spokojny, funkcjonować tak, jak oni. Miałem wrażenie, że „oni” są jacyś inni - teraz wiem, że świętość, to inność. Wracając z jednego ze spotkań, zwróciłem się do Boga, myślałem „ Jezu, jeśli ci ludzie są autentyczni „w tym wszystkim”, chcę ci oddać swoje życie”. Nie miałem siły, nie umiałem już i nie chciałem żyć na ciągłym „oriencie”. Marzyłem o spokoju, który cechował tych ludzi - nie wiedziałem, że to pokój, pokój ducha. Tego dnia naprawdę oddałem życie Bogu. Nie miałem planu, stanąłem w prawdzie przed samym sobą i wiedziałem, że nie mogę funkcjonować tak, jak dotychczas. Głęboko pragnąłem zmiany. Zostałem uwolniony do życia, Jezus mnie uwolnił. Codziennie zachwycam się tym, co Chrystus robi dla człowieka. Ten proces zaczął się 29 lat temu, trwa nadal, i to jest najpiękniejsze!
Twoja żona zajmowała się dziećmi, kiedy ty odrywałeś Boga, znikając na całe dnie. Długo czekałeś, aż "poczuje" to, co ty?
Moja żona patrzyła na moją ewolucję z zadziwieniem. Sporo razem przeszliśmy, trudno było jej uwierzyć, że się zmieniam. Zauważyła, że przestałem przeklinać, odstawiłem alkohol, papierosy, „skończyłem” z agresją. Mimo że sporo czasu spędzałem poza domem, uczestnicząc chociażby w spotkaniach wspólnoty, wracałem trzeźwy, spokojny - byłem już innym człowiekiem. To wszystko wprawiało ją w niemałą konsternację. Pamiętam, że pewnego dnia przeprosiłem żonę za swoje zachowanie, którym sprawiłem jej przykrość - to była akcja - reakcja. Nawaliłem, od razu się zorientowałem, wyraziłem skruchę. Była w szoku. Zapytała „ Co ty robisz?”. Nie mogła uwierzyć, że tak zwyczajnie ją przeprosiłem. Tłumaczyłem, że tak kazał Jezus, że trzeba przepraszać. Zaprosiłem żonę na spotkanie wspólnoty, odmówiła. Za jakiś czas, podczas mojej nieobecności w Polsce, zdecydowała się i poszła na wspólnotę. Nie posiadałem się ze szczęścia, kiedy dowiedziałem się, że moja żona oddała swoje życie Chrystusowi. Zmiana, którą zobaczyła we mnie, spowodowała, że chciała zobaczyć, na czym to polega, jak to wszystko jest możliwe. Sama doświadczyła Boga i trwamy w Nim razem od 30 lat.
Pracujesz jako instruktor psychoterapii uzależnień w ośrodku dla młodzieży - czy świadczysz tam o swoim nawróceniu, o Bogu?
Zanim zacząłem pracę w tym ośrodku, byłem wolontariuszem. Dawałem świadectwo wiary, opowiadałem o tym, jak Jezus zmienił moje życie. Głoszę też „sobą” - swoją postawą, stylem życia. Młodzi, mam nadzieję, jak mnie obserwują, to doświadczają Boga już przez moją obecność - jestem z nimi, służę im pomocą, wspieram w tej naprawdę niezwykle trudnej drodze o trzeźwość. Liczę na to, że oni z tego czerpią i wierzę, że znajdują sens w swoich sytuacjach i mają nadzieję.
Kiedy wkroczyłeś na ścieżkę Boga, twoje życie zmieniło sie diametralnie. Mówisz, że kryzysy wciąż zdarzają się Kryzysowi - to przecież ludzka rzecz. Powiedz, jak je przezwyciężać? Czy można wypracować jakiś sposób?
Kryzysy się zdarzają, to oczywista sprawa. Przyznam, że obawiam się chrześcijan, którzy twierdzą, że nie mają kryzysów wiary, że wszystko jest zawsze ładnie, pięknie, stabilnie. Brzmi to super, ale czy rzeczywiście jest możliwe? Nie wiem... Ostatnio na temat życiowych zawirowań rozmawiałem z młodzieżą z ośrodka, to co usłyszałem, jest bliskie mojemu sercu. Moi podopieczni uważają, że podczas kryzysu, warto poczekać - jeśli to oczywiście możliwe - z podejmowaniem decyzji. Emocje są najgorszym doradcą - "dobrym sługą", ale "nieudolnym królem". należy starać się wyciszyć, przeanalizować problem, zastanowić się nad jego genezą. Młodzież powiedziała piękną rzecz - kryzys warto "poprzeżywać", trochę z nim pobyć, zatrzymać się. Jeśli nie mogę dotrzeć do przyczyny problemu, zwracam się do kierownika duchownego, ale i bezpośrednio do Boga, tylko On może pomóc - niekoniecznie od razu, czasem "to" musi potrwać, ale ma to sens.
___________________________________________________________________________
Książkę Bogdana " Siema Kryzys. O wyciu w samotności i karmieniu dobrego wilka", znajdziecie TU.
0 komentarze:
Prześlij komentarz